Nieważne jak, ważne żeby mówili? Nie w przypadku administracji!

Wojciech Kaczor By Wojciech Kaczor
14 Min Read

Taką mam już chyba wredną naturę, że łatwiej jest mi dostrzec i wypomnieć mankamenty, niż pochwalić za dobre intencje. Bo wprawdzie stale narzekam, że prawie nikt w Polsce nie mówi o trudnej, a niekiedy wręcz dramatycznie trudnej sytuacji w administracji publicznej, to jednak, gdy już ktoś coś o tym mówi – narzekam, że powinien mówić inaczej.

Na swoją obronę mam wyłącznie to, że jest to narzekactwo rasowego symetrysty, a więc nie krytykuje, bo mi z kimś nie po drodze, ale tylko dlatego, że to co mówi po prostu odbiega od rzeczywistości. I tak, dwa lata temu o urzędnikach dyskutowali libertarianie – Sebastian Stodolak i Karol Parkita. Wtedy napomniałem ich, że generalnie to głupoty mówili (że urzędników jest za dużo, że są starzy, że pracują źle i bez sensu), a zamiast coś swoim odbiorcom wyjaśnić, to tylko zaciemnili.

Kto nie wierzy, niech sam odsłucha – nagranie z tej rozmowy dostępne jest poniżej.

Tym razem za temat trudnej sytuacji polskiego sektora publicznego (w szczególności na szczeblu samorządowym) wzięli się w swoim podkaście „Dwie Lewe Ręce” Jakub Dymek i Marcin Giełzak, których z libertarianizmem nie łączy absolutnie nic. No i niby ze swoich prospołecznych pozycji zrobili to lepiej, ale…

Siła stereotypu

Obaj panowie w swojej godzinnej rozmowie na temat kiepskich (mówiąc najdelikatniej) warunków pracy w polskich samorządach słusznie zauważają, że nasze państwo samo skazuje się na bylejakość, płacąc swoim pracownikom (nauczycielom, pracownikom instytucji kultury, urzędnikom czy wszelkiej maści inspektorom), no właśnie – byle jak, a więc albo płacę minimalną, albo niewiele ponad ten poziom. Słusznie też zbijają często pojawiające się argumenty, że gdyby tak tylko tyle, a tyle tych „urzędasów”, tych „nierobów” zwolnić, to wszystko działało by sprawniej. Robią to podkreślając, że w temacie „znienawidzonych urzędników” lubią być „na kontrze”.

Niestety, broniąc pracowników sektora publicznego zdarza im się popełniać inne błędy, również bazujące na stereotypach albo na nagłaśnianych w mediach patologiach, które nie powinny być jednak podstawą do pochopnych uogólnień.

Marcin Giełzak, na przykład, najpierw przywołuje niektóre cechy administracji autorstwa Maxa Webera, żeby później, z niemałą brutalnością, wykazywać ich rzekomą sprzeczność z polskimi realiami. Nie sili się przy tym, aby swoją rozprawę z patologiami administracyjnymi dobrze uargumentować, a tym samy pogłębia tylko krzywdzące stereotypy. A jeśli tak, to po co właściwie obaj panowie dyskutują nad nędzą samorządów, skoro sami piętnują patologie – prawdziwe lub przesadzone – w niej panujące? Czy mówiąc o rzekomej degrengoladzie w urzędach zbudujemy kiedykolwiek poparcie dla poprawy sytuacji urzędników? I czy za wszelkie patologie odpowiadają w takim samym stopniu i urzędnicy, i politycy?.

Oto przykłady sformułowań, które padają w programie mającym na celu rozprawę ze stereotypami i obronę wartości pracy urzędników.

Organy państwa działają obok prawa, poza prawem, idą na przełaj

Które organy? Wszystkie? Tylko samorządowe czy może te rządowe również? Czy setki tysięcy decyzji administracyjnych wydawanych każdego dnia są zatem wydane wadliwie? Czy wszystkie lub większość wydatków budżetowych ponoszonych jest nielegalnie?

Relacje w urzędach są całkowicie spersonalizowane

Znowu nasuwa się sporo pytań, bo mi samemu zdarzyło pracować w kilku urzędach i byłbym znacznie bardziej ostrożny w stawianiu takich tez. Czy w urzędach zdarza się nepotyzm? Oczywiście, że się zdarza (wydaje mi się, że częściej na szczeblu samorządowym niż innym – co świetnie w swojej książce „Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu” opisał Andrzej Andrysiak). Czy zdarzają się toksyczne, niemal feudalne sytuacje między politycznym kierownictwem a szeregowymi pracownikami urzędów? Oczywiście, że się zdarzają. Czy jest to dowód na to, żeby wszystko tak uogólniać? Moim zdaniem nie. Szczególnie jeśli nie chce się wywołać jeszcze większej fali niechęci do grupy zawodowej, która każdemu państwu do funkcjonowania jest koniecznie potrzebna.

Urzędnik traktuje urząd jak swoją własność

Tu Marcin Giełzak zastrzega, że dzieje się tak wtedy, gdy jest on „urzędnikiem z politycznego nadania”, ale i w tym przypadku proponowałbym zdecydowanie więcej umiaru. W samej tylko służbie cywilnej (tj. w administracji rządowej) za „urzędników z politycznego nadania” ktoś mógłby uznać dyrektorów generalnych, dyrektorów departamentów i wydziałów. Jest ich ok. 3.400 w całym kraju. Tylko dlaczego ktoś, kto powołanie na swoje stanowisko otrzymał od polityka właśnie powinien być z góry podejrzewany o to, co najgorsze? Czy naprawdę chcemy wrzucać wszystkich do jednego worka i krzyczeć, że to „Misiewicze”? Znam urzędników, którzy zaczynali swoje kariery na szeregowych stanowiskach za „wczesnego Tuska”, jakoś sobie radzili, stopniowo awansowali i w okresie „późnego Morawieckiego” otrzymywali propozycje objęcia stanowiska dyrektorskiego. Ot, dość normalna ścieżka kariery, gdy mówimy o kimś utalentowanym i mającym szczęście do pracy z mądrymi przełożonymi. Czy należy zatem takiego „urzędnika z politycznego nadania” dyskryminować, tylko dlatego, że owe „nadanie” spadło na niego, a nie na przykład kogoś spoza urzędu?

Selekcja kadr jest skrajnie nieprzejrzysta, skrajnie niemerytoryczna

Skrajnie… Kolejny wielki kwantyfikator, kolejny krzywdzący osąd. Tak, zdarza się, że nabory do administracji publicznej urągają konstytucyjnym normom („Obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach”). Tak, niewykluczone, że w pewnych urzędach więcej jest naborów ustawionych niż uczciwych. Waląc jednak na oślep w taki sposób, pan Giełzak szkodzi jednak urzędnikom, bo kolejny już raz wrzuca wszystkich do jednego worka, który to worek późnej coraz większa część naszych współobywateli chce czym prędzej wyrzucić („urzędasy i darmozjady won!”).

Bieda, która nie bierze się z niczego

Panowie narzekają na sytuację w samorządach i mają do tego wszelkie podstawy. Zawsze warto jednak szukać głębiej i – zamiast tylko narzekać – zastanawiać się nad przyczynami. Tymczasem gdy Jakub Dymek ledwie wspomina o czymś takim jak służba cywilna, a więc o urzędnikach rządowych, odpowiedzialnych za realizację zadań państwa także na najwyższych szczeblach, to nie dość, że błędnie wrzuca do niej np. pracowników sądów i prokuratur, to w ogóle nie bierze pod uwagę kiepskich warunków panujących właśnie w korpusie służby cywilnej, a zatem w administracji rządowej.

To, że służba cywilna została przez panów Giłzaka i Dymka niemal całkowicie pominięta jest też szkodliwe i z innego powodu. Warto wiedzieć i warto powtarzać, że w dwóch konkretnych kategoriach urzędów administracji rządowej, mówiąc kolokwialnie, ustala się reguły gry. Mam tu na myśli ministerstwa i urzędy centralne (zatrudniające łącznie ok. 27 tys. członków korpusu służby cywilnej). Warto wiedzieć i warto głośno wołać, że w obu tych kategoriach sytuacja płacowa również pozostawia wiele do życzenia.

W styczniu tego roku opisałem na tej stronie kolejne podejścia Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej do zatrudnienia starszego specjalisty do spraw międzynarodowego prawa pracy. Za pierwszym razem resort pracy zaproponował pensję na poziomie ok. 4.600 zł „na rękę” (uwzględniając w tym już tzw. trzynastkę). Nie udało się. Za drugim podejściem dali więcej – 4.900 zł netto. Tym razem „chwyciło”, ale trudno nie zadać pytania o to, jak duże mogło być zainteresowanie ofertą tak rażąco odstającą od średniej na stołecznym rynku pracy? Że w większości kraju, w urzędach gmin i w starostwach powiatowych, o blisko 5.000 złotych można tylko pomarzyć? Tak, ale co z tego? Mówimy o Warszawie i o odpowiedzialnym stanowisku w ważnym ministerstwie.

Chwilę wcześniej opisywałem też za jaką stawkę poszukuje się fachowców od polityki mieszkaniowej do Ministerstwa Rozwoju i Technologii (wynosiła pomiędzy 4.860 a 5.230 zł netto). Wcześniej zdarzało mi się też brać na warsztat oferty w MSZ i MON. Przykłady można mnożyć, a to właśnie tam, właśnie w tych ministerstwach tworzy się prawo, wykonywane później między innymi przez urzędników samorządowych. To w Ministerstwie Finansów, wśród wielu innych, działa Departament Finansów Samorządu Terytorialnego, który „odpowiada za realizację zadań w zakresie systemu finansów samorządu terytorialnego, subwencji ogólnej dla gmin, powiatów i województw”.

Czy stać nas na to, aby praca w tym czy innym ministerstwie była tak nieopłacalna? Czy mamy prawo oczekiwać dobrze zaprojektowanego sektora publicznego, skoro na jego szczycie stoją instytucje płacące swoim ekspertom niekiedy mniej niż firmy prywatne wakacyjnym stażystom? Szkoda, że „Dwie Lewe Ręce” albo o tym palącym problemie naszego państwa nie wiedzą, albo intencjonalnie go pomijają, pochylając się z troską wyłącznie nad tymi, którzy zarabiają jeszcze gorzej (co po ludzku może jest i słuszne, ale systemowo broni się już trochę mniej).

Pochwały na koniec

No dobrze, już sobie ponarzekałem, więc przynajmniej na koniec powiem kilka ciepłych słów o tym odcinku wartościowego podcastu i o podejściu obu panów do kwestii warunków pracy dla państwa. Cokolwiek nie napisałem wcześniej, to bardzo dobrze, że Marcin Giełzak i Jakub Dymek wzięli się za temat niskich pensji w budżetówce. To ważne, abyśmy mieli świadomość tego, w jakich warunkach pracują urzędnicy i inni pracownicy budżetówki, zanim to na nich będziemy zrzucać odpowiedzialność za takie, a nie inne funkcjonowanie naszego kraju. Zbyt mało jest w polskiej infosferze takiej dyskusji, zbyt mało myślenia o przyczynach, a nie o samych skutkach.

Nie jest to z resztą pierwszy raz, kiedy to Dymek & Giełzak podejmują ten temat. Przed wrześniowym „Marszem Gniewu” ukazał się bardzo ciekawy wywiad pana Dymka z Urszulą Łobodzińską ze związku zawodowego pracowników sądownictwa KNSZZ „Ad Rem”.

Dobrze, ale o kim my tak naprawdę teraz mówimy?

Weźmy na przykład sądy. Obywatel, gdy idzie do sądu, to widzi sędziego i protokolanta na sali rozpraw, prawda? Praca protokolanta to pisanie 8 godzin dziennie albo więcej, jeśli sesje się przedłużają. A oprócz tego jeszcze wszystko, czego obywatel nie widzi: segregowanie pism i akt, wykonywanie zarządzeń, odbiór i wysyłka korespondencji, przyniesienie sędziemu dokumentów… Wydawać się może, że wszystko „dzieje się samo”, ale tak naprawdę to jest obracanie tonami papieru. Dosłownie tonami. I tak to działa we wszystkich instytucjach. Jakoś „samo się dzieje”, że ludzie otrzymują paszporty, prawa jazdy, są wożeni komunikacją miejską do pracy, ktoś ich przyjmuje na komisariacie albo odpowiada na telefon ze skargą. A w Polsce jest obraz urzędnika, który siedzi i pije kawę.

„Marsz Gniewu” doczekał się również szerszego omówienia w youtubowym kanele „DLR”.

Wszystkie moje zastrzeżenia do dyskusji w łamach „Dwóch Lewych Rąk” biorą się więc z tego, że tematy „administracja publiczna” i „budżetówka” są zagadnieniami niezwykle pojemnymi i skomplikowanymi. Trudno wypowiadać się o nich bez ryzyka popełnienia drobnych lub poważniejszych błędów, bez pozwolenia sobie na mniejsze czy większe uproszczenia.

Mam też świadomość tego, że łatwiej jest skupiać się na tym, co widać (na usługach publicznych, które są nam świadczone w przychodniach, w szkołach, w publicznych placówkach kultury itd.) niż na tym, co widoczne dla obywateli nie jest. Służba cywilna w kluczowym, moim zdaniem, zakresie „mózgu państwa” (KPRM, ministerstw i urzędów centralnych) jest nieobecna w świadomości zdecydowanej większości z nas. Większość z nas nie mieszka w Warszawie. Większość z nas nie ma pojęcia o tym, że ministerstwa to nie tylko ten czy inny minister, ale często kilkuset lub nawet kilkutysięczne organizacje. To nie jest z resztą problem świadomości wyłącznie „zwykłego Kowalskiego”. Ilu dziennikarzy w czasie pandemii myślało o stanie publicznej służby zdrowia z perspektywy wszystkich jednostek w dziale administracji rządowej „Zdrowie”, a ilu skupiało się na ostatniej konferencji prasowej ministra Niedzielskiego?

Niezależnie od tego czy serce mamy po lewej, czy po prawej stronie, warto interesować się stanem instytucji naszego państwa. To znacznie ważniejsze i znacznie ciekawsze od medialnej „bieżączki” i tego, kto kogo ostatnio „zaorał” w świecie politycznych połajanek. To od stanu instytucji publicznych zależy czy nasze państwo będzie kulą u nogi w dalszym rozwoju Polski, czy też motorem, wyprowadzającym nas ze sfery półperyferiów.

Leave a comment