Ze mną to jak z dzieckiem, gdy idzie o służbę cywilną. Gdy tylko się dowiem, że ktoś się tą sierotką znowu, po kolejnej dłuższej przerwie, zainteresował cieszę się jak na pierwszą gwiazdkę w Wigilię. Jeszcze przed przeczytaniem tekstu lub wysłuchaniem wywiadu czy innego wykładu, wyobrażam sobie, że może to będzie TEN moment! Może ktoś tak opowie o tym, jaka ta nasza administracja ważna i jaka niedoceniana, że wszystkim kapcie pospadają. Może rzesza młodych, niezaznajomionych z tematem pomyśli sobie: „Chcę być urzędnikiem!”. Może jakiś polityk przejrzy na oczy i zrozumie, że bez kompetentnych, dobrze wynagradzanych profesjonalistów rządzić Polską nie sposób.
Tym razem znowu tak było. Gdy tylko mignęło mi, że Sebastian Stodolak wziął na spytki Karola Parkitę – byłego, ale jednak urzędnika Ministerstwa Energii – serce zabiło mocniej. Ok, tytuł wywiadu – „Od urzędnika oczekuje się poddaństwa” – mógł sugerować, że nie ze wszystkim będę się zgadzać, ale to nie zmąciło mojego pozytywnego nastawienia. Do czasu, gdy całą rozmowę odsłuchałem… Okazało się, że zgadzam się z niewielkim procentem tez, które zostały w pewnej warszawskiej knajpce rzucone. Zamiast uczty dostałem łyżeczkę miodu w beczce dziegciu.
„POLITYZACJA” SŁUŻBY CYWILNEJ – COŚ SOBIE WYJAŚNIJMY
Okazuje się, że rozmowa tematykę służby cywilnej nie tyle popularyzuje, co wykoślawia. Bo o czym rozmawiają panowie Stodolak i Parkita? Na przykład o wielkim „upolitycznieniu administracji”. Ale „upolitycznienie” to opisywane jest przede wszystkim jako tytułowe poddaństwo decyzjom polityków – ministrów, prezesów, szefów urzędów itd. Cóż, konstytucyjne regulacje, że to „Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej” i że „Rada Ministrów kieruje administracją rządową” jakoś się nie przebiły w rozmowie. Przebiło się za to narzekanie, że czasami szalony sposób funkcjonowania administracji rządowej (na przykładzie rządowego procesu legislacyjnego) nie spełnia oczekiwań świeżaków, którzy ledwo co zaciągnęli się na pokład, a już chcieliby wydawać rozkazy. Fakt, praca dla rządu (każdego rządu) wymaga wiele pokory. Czasami własne opinie warto schować do kieszeni, bo gdyby wszyscy fachowcy w ministerstwach dostali więcej autonomii i wolności słowa to, primo, dostalibyśmy setki rozbieżnych opinii na temat nawet najprostszego dokumentu, a secundo – ogon zacząłby radośnie machać psem. Ci różni, raz lepsi, raz gorsi politycy na ministerialnych stołkach mają coś czego my, urzędnicy, nie mamy: więcej pieniędzy w portfelu, to raz, ale też więcej odpowiedzialności i przede wszystkim – mandat społeczny do decydowania o dalszym losie górnictwa, szpitalnictwa czy innego kaletnictwa. Znowu cytat: „partie polityczne w państwie demokratycznym są przewidzianymi przez Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej i akceptowanymi przez obywateli wyrazicielami ich woli”. Wygrali wybory, więc rządzą. Proste.
Wspomniany rządowy proces legislacyjny dostaje ostre cięgi od dyskutantów. Na pewno ma trochę za uszami i czasami (rzadko, ale jednak) morderczo krótkie terminy na zgłoszenie uwag do ważnych, bądź co bądź, projektów z pewnością nie pomagają. Ale mimo to z jednym zarzutem pod adresem urzędników na pewno nie mogę się zgodzić. Takim, że część urzędników, gdy dostanie projekt aktu prawnego do zaopiniowania to nic nie zrobi tylko wrzuci go do szuflady, a całą sprawę po prostu zakończy. To jest możliwe. To się zdarza nawet dość często. Ale tylko w sytuacji, gdy projekt odnosi się do spraw zupełnie „od czapy” z perspektywy zajmowanego stanowiska. Projekty ustaw i rozporządzeń regulujących polskie górnictwo trafiają do zaopiniowania do wszystkich ministerstw. Zdrowia, edukacji, spraw zagranicznych, sportu itd. Zdarza się niestety, że filtry nie działają jak należy i na moje biurko trafi coś o czy nie mam bladego pojęcia (bo zajmuję się np. kształceniem podyplomowym lekarzy dentystów, a projekt dotyczy wzoru legitymacji „Zasłużonego dla górnictwa odkrywkowego Rzeczypospolitej Polskiej”). Najlepiej wtedy szybko zakończyć sprawę, zaparzyć sobie kawę, a o górnictwie odkrywkowym szybko zapomnieć. Ale jeśli zajmuje się górnictwem albo odpowiadam za wydatki budżetowe na górnictwo, a bycie zasłużonym dla górnictwa wiąże się nie tylko z prestiżem, ale też z dodatkiem do wynagrodzenia – biada mi jeśli taki projekt zignoruje! Ciekawy jestem ilu Karol Parkita zna urzędników, którzy pozwalają sobie na takie numery. Ja nie znam ani jednego.
KOPANIE LEŻĄCEGO URZĘDNIKA CHYBIONYMI ARGUMENTAMI
Dalej moje wzburzenie wywoływał już bardziej Sebastian Stodolak. Szanuje wolnościowców, serio. Myślę, że mają trochę racji, gdy mówią, że państwo się nam trochę za bardzo rozrasta i momentami zamiast rozwiązywać problemy, samo je generuje. Ale te stereotypowe wrzuty na urzędników… Że jest ich za dużo, że torpedują, że są starzy (jeśli już kogoś mądrego czytali to co najwyżej Marksa)… No nie, panie Sebastianie, to nie przystoi.
Przeciętne zatrudnienie w służbie cywilnej w latach 2015-2020:
2015 – 119.257
2016 – 118.848
2017 – 119.382
2018 – 117.964
2019 – 119.750
2020 – 118.885
Także tak, górki i dołki, krok w przód, krok w tył, ale tak generalnie to stoimy w miejscu. A zadań przybywa, więc… Może lepiej pracujemy? A może jesteśmy coraz bardziej wnerwieni, bo roboty przybywa a wynagrodzenie generalnie nie powala? Może zaraz wszyscy strzelimy drzwiami i sami sobie, obywatele, twórzcie i jeszcze egzekwujcie te przepisy.
Jeśli idzie o wiek urzędników, to odsyłam do ostatniego sprawozdania Szefa Służby Cywilnej. W ministerstwach osób po 50-tce jest ok. 3.000 na ponad 13.000 w ogóle. Wbrew złośliwostce rzuconej przez Stodolaka, wątpię żeby oni na studiach się zaczytywali w działach Marksa, natomiast cała reszta mogła go czytać już co najwyżej hobbystycznie.
Sebastian Stodolak porównywał też jakość usług administracji rządowej (służba cywilna) do tych, świadczonych przez samorząd lokalny (na przykładzie Urzędu Dzielnicy Mokotów). W tym porównaniu, jego zdaniem, lepiej wypada praca tych drugich. Nie mam jakichś większych pretensji o takie porównanie, w końcu i tu, i tam urzędy z urzędnikami opłacanymi z naszych podatków, a prędzej wylądujemy w kolejce po dowód niż przed gabinetem dyrektora departamentu w ministerstwie. Sęk jednak w tym, że – nic nie umniejszając mokotowskim urzędnikom – specyfika pracy na najniższym szczeblu różni się jednak od tej na szczeblu centralnym. W urzędach lokalnych złożymy wniosek o zameldowanie albo o rejestrację nowego auta. Proste, wystandaryzowane usługi, stosunkowo prosta ścieżka postępowania (choć na pewno przytłacza ilość tego typu spraw). W ministerstwach tymczasem wykuwa się polityka państwa, choćby w ramach tego rządowego procesu legislacyjny. Ścierają się racje różnych resortów, wpływ ma opinia publiczna i zainteresowanie medialne, swoje robią organizacje branżowe i lobbyści. Jasne, swoje robią też błędy własne urzędników i dysfunkcje organizacyjne, ale mimo to skala wyzwań i zagmatwania zagadnień, z którymi mierzy się na co dzień „centrala” nie powinna być w tym kontekście lekceważona.
Nie wspomnę już tu o dobrze znanych patologiach urzędów samorządowych. O układach, o zwalczaniu lokalnych aktywistów, bezbronnych w starciu z zapleczem burmistrza, o swobodnej polityce kadrowej, dzięki której niejeden taki urząd jest gęsto obsadzany swoimi ludźmi. To temat na zupełnie inny tekst.
UDBIUROKRATYZOWAĆ BIUROKRACJĘ!
Wywiad Stodolaka z Parkitą ma jednak też parę plusów! Jedną z niewielu pozytywnych rzeczy, jaką o administracji rządowej powiedział ex-urzędnik ministerialny i geolog jest to, że jest ona prawdziwą, nomen omen, kopalnią wiedzy o funkcjonowania państwa i mechanizmach władzy. Można zaczytywać się w analizach think-tanków, można czytać naukowe teksty, ale warto pamiętać, że pełnokrwiste dane odnośnie tego jak ta wielka machina działa są pozapisywane na dyskach ministerialnych komputerów.
No i na koniec warto docenić zadziwiająco celną odpowiedź na odwieczne pytanie: Co robić? Zgadzam się, że redukcja przepisów, przemyślana redukcja druczków, wniosków, zaświadczeń, oświadczeń, pozwoleń, sprawozdań itp. itd., a przynajmniej ich znaczne uproszczenie i sensowna informatyzacja, może przyczynić się do lepszego działania administracji publicznej, a tym samym – całego naszego państwa. Ja bym zaczął jednak od środka, bo to nie jest tak, że biurokracja kąsa jedynie tych na zewnętrz: przedsiębiorców, podatników, Bogu ducha winnych obywateli. Biurokracja dusi samych urzędników. Zanim jeden z drugim siądą do tworzenia tych póki co nienajlepszych przepisów muszą: podpisać listę obecności, poprzekazywać kilka spraw, które ich nie dotyczą, napisać kilka notatek, których nikt nie przeczyta. Potem już tylko wyspowiadać się z niewykonania mierników budżetu zadaniowego, oszacować ryzyko BHP spadnięcia z krzesła i już można się brać do pracy dla Ojczyzny!
Będę się upierać, że sprawna administracja to wielka, wciąż niewykorzystywana w Polsce szansa. Usprawnić administrację to jakby nagle odkryć wielkie złoża złota, gazu łupkowego i ropy naftowej – potencjalnie wielki kopniak w rozwoju kraju. Szansa nie tylko na uniknięcie pułapki średniego wzrostu, ale na wybicie się na czele wyścigu o dobrobyt i bezpieczeństwo. Jeśli urzędnicy będą kompetentni, dobrze wynagradzani, ale też lojalni i neutralni politycznie, a politycy zechcą wreszcie zapewnić im sensowne warunki pracy – Polska może na wielu polach dokonać tygrysiego skoku. Tylko jak tu liczyć na sprawną administrację, kiedy tak mało osób myśli o niej w tych kategoriach?