Sylwester Ruszkiewicz z Wirtualnej Polski („TropicielWP„ – tak nazwał się na Twitterze) wziął w ten weekend na swój dziennikarski warsztat wydatki ministerstw na służbowe delegacje zagraniczne. Tekst jest długi i nieciekawy, nie czytajcie. Z resztą, zrobiliśmy to za was.
TEKST: Miliony złotych na zagraniczne wojaże w ministerstwach. Singapur, Panama i USA
Co znalazło się w artykule red. Ruszkiewicza?
Po pierwsze, populistyczne hasła w stylu „zagraniczne wojaże” albo „egzotyczne kierunki”, „destynacje”. No i te wielkie miliony, które na to poszły na te wyjazdy. Pan Ruszkiewicz niby nic nie komentuje, ale swój tekst napisał w tonie jednak sensacyjnym, jakby dziwiąc się, że pracownicy ministerstw mają czelność wychylać nos ze swoich urzędów i to (olaboga!) za granicę. Autor („Dziennikarz zajmujący się tematyką polityczną i śledczą. Tropiący układy, afery i skandale.„) nie poddał chyba głębszej refleksji tego, że użyte przez niego określenia zagranicznych podróży służbowych mogą wprowadzać czytelników w błąd. Wielka szkoda.
Po drugie, w tekście znajdujemy szczegółowe (bo pochodzące z samych resortów) wyliczenia środków wydawanych na konkretne delegacje i noclegi. Koszty wyjazdów do Panamy (w przypadku Ministerstwa Zdrowia, które wysłało trzech pracowników na spotkanie organizowane tam przez WHO) czy Singapuru (MEN uczestniczyło w konferencji OECD) były faktycznie wysokie, ale ciekawe czy Tropiciel z WP serio uważa, że przedstawicieli polskich resortów nie należy wysyłać na wydarzenia odbywające się dalej niż w Brukseli? Czy zawsze lepiej będzie zaoszczędzić te kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy złotych? Pan redaktor jest zapewne zwolennikiem taniego państwa i pewnie na boku policzył sobie, ile za te pieniądze moglibyśmy kupić obiadów dla dzieci z ubogich rodzin. Ale być może zmieniłby zdanie, gdyby dowiedział się, że nikt na świecie poważnie nie traktuje republik bananowych; że tak, można skutecznie realizować programy socjalne i jednocześnie uczestniczyć w pracach organizacji międzynarodowych; że nie stać nas na tandetę.
Co jeszcze zwraca uwagę w tekście pana Ruszkiewicza to porównania kosztów ponoszonych w tym roku z kosztami delegacji za czasów poprzedniego rządu. No tak, tego nam trzeba najbardziej, tłumaczenia się z tego, czy „tamci” jeździli więcej i drożej, czy może mniej i taniej… Na przykładzie odpowiedzi minister Hennig-Kloski widać niestety, jak desperacko szukali w Ministerstwie Klimatu i Środowiska dowodów na to, że teraz jest dużo lepiej (bo taniej).
Ta kwota wymaga doprecyzowania. W ramach ww. kwoty, środki w wysokości 691 170,89 zł poniesione zostały na delegacje związane z organizacją polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Wydatki takie nie były ponoszone w roku ubiegłym – przekazało nam biuro prasowe resortu klimatu
„Proszę pana, bo oni nie musieli przygotowywać prezydencji!”. Litości… Do tego doprowadza nas ten rodzaj „dziennikarstwa śledczego”. Gdy ktoś zadaje pytanie o koszty wyjazdów służbowych, to dla adresata oczywistym jest, że pytającego mniej interesuje merytoryczny aspekt owych wyjazdów, a bardziej to, dlaczego było ich aż tyle, dlaczego tak drogo i dlaczego pojawiały się „egzotyczne destynacje”.
Tym razem nie poszło o „skandaliczne”, wielomilionowe nagrody dla urzędników. Tym razem dostaje się nam (administracji rządowej i pracującym w niej członkom korpusu służby cywilnej), bo nasza praca uwzględnia udział w pracach różnych gremiów międzynarodowych. Albo więc polscy dziennikarze nie mają pojęcia o tym, jak działa państwo i jego instytucje, albo to wiedzą, ale bardziej liczy się dla nich sensacja i „klikalność” chwytliwych nagłówków, niż rzetelne wyjaśnianie czytelnikom, jak efektywnie wydatkowane są ich pieniądze. Nie wiem co gorsze.
Po lekturze artykułu WP dostrzegam tylko jeden pozytyw. Łopatologiczne zestawienie tych wszystkich wydatków na zagraniczne podróże służbowe unaocznia potrzebę wypracowania jednych, klarownych standardów w tym zakresie, dla wszystkich ministerstw, a może również dla innych urzędów administracji publicznej. Nie przepisów, które uniemożliwiałyby elastyczne dostosowywanie parametrów tej czy innej delegacji do konkretnych okoliczności, ale właśnie standardów, które stałyby się jasnym punktem odniesienia dla wszystkich polityków i urzędników wyjeżdżających służbowo za granicę. Jeśli hotele, to jakie. Jeśli samolotem, to jak najkorzystniej rezerwować bilety. Jeśli delegacja ma trwać jeden/dwa/trzy dni, to jak najlepiej dostosowywać długość delegacji. W skali przepastnego budżetu państwa te wielomilionowe wydatki to na prawdę niezauważalna kropelka, ale w dalszym ciągu są to środki publiczne, które zawsze powinny być wydatkowane „w sposób celowy i oszczędny, z zachowaniem zasad uzyskiwania najlepszych efektów z danych nakładów oraz optymalnego doboru metod i środków służących osiągnięciu założonych celów” (art. 44 ustawy o finansach publicznych). Kłania się nam tutaj problem resortowości naszego państwa i wciąż ograniczonego zarządzania wiedzą. Niech teksty takie jak ten, redaktora Ruszkiewicza, przyniosą choć taką korzyść, że udrożnią komunikację wewnątrz administracji rządowej i przyspieszą przyjęcie wspólnych procedur.