Z portalu wileńskiej redakcji TVP dowiedziałem się ostatnio o rozpoczętej na Litwie kampanii społecznej pod hasłem „NIEzarezerwowane dla znajomości”. Jej celem jest zwrócenie uwagi na zagrożenia wynikające z nepotyzmu.
Kto jest organizatorem owej akcji? Jakaś organizacja pozarządowa troszcząca się o standardy litewskiego życia publicznego? A może to ogólnikowa, bardziej PR-owa inicjatywa tamtejszej Kancelarii Rządu (Vyriausybės kanceliarija)? Nie, nic z tych rzeczy. Litwini nie owijają w bawełnę. O nepotyzmie mówi się tam przez pryzmat prawa karnego i karnej odpowiedzialności za szkody wyrządzone państwu, a kampanię społeczną organizuje Specjalna Służba Śledcza Republiki Litewskiej (Lietuvos Respublikos specialiųjų tyrimų tarnyba), a więc odpowiednik naszego Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Nie bez znaczenia w tej inicjatywie jest też to, że idzie pod prąd powszechnej opinii na temat czerpania korzyści z dojść i wpływów. Nepotyzm nie jest „niewinną pomocą swoim”, a mimo to, aż 7 na 10 Litwinów przyznaje, iż skorzystałoby ze znajomości, gdyby tylko miało taką możliwość.
Polacy o kolesiostwie
A jak jest w Polsce? Ilu z nas usprawiedliwia kolesiostwo? Tego nie wiem, Internet nie dostarcza tu szczególnie miarodajnych danych. Ostatnie badania opinii publicznej, na które się natknąłem pochodzą z odległych lat 2012 i 2014. Wtedy właśnie rządowy CBOS publikowała dwa raporty: Polacy o nepotyzmie w życiu publicznym oraz Opinie o korupcji oraz standardach życia publicznego w Polsce. Oba te dokumenty odnoszą się jednak do „kogoś innego”, do standardów życia publicznego, a więc do tego, jak postępują politycy i wysocy urzędnicy, a nie ci, którzy w badaniu uczestniczą.
Jak ja sam zachowałbym się, gdyby proponowano mi intratne stanowisko tylko lub przede wszystkim z tego powodu, że kogoś znam albo jestem czyimś krewnym? Sprawa jest, wiadomo, bardzo delikatna i trudno o jakąkolwiek pewność, ale podpowiedzią może być to, co ustalono w 2021 roku w ramach Globalnego Barometru Korupcji, opracowanego przez Transparency International. Jak opisywał Grzegorz Makowski z Fundacji Batorego, aż 37% Polaków odpowiedziało twierdząco na pytanie o to, czy starając się uzyskać dostęp do usług publicznych korzystali z osobistych koneksji (kumoterstwa, nepotyzmu lub protekcji).
Krótki dystans między brakiem transparantności a nepotyzmem
Jak sytuacja wygląda w sektorze publicznym? Bądźmy jak Litwini i mówmy wprost. Sytuacja wygląda kiepsko. W samej tylko administracji rządowej, ba – w samym jej sercu, w korpusie służby cywilnej – od 2016 rok obowiązuje mocno nietransparentny tryb naboru na tzw. wyższe stanowiska w służbie cywilnej, a więc mówiąc po ludzku – na stanowiska dyrektorskie. Ogółem jest ich około 3,5 tysiąca (wg ostatniego sprawozdania Szefa Służby Cywilnej), a więc niespełna 3% całego korpusu, ale są to stanowiska bardzo dobrze płatne (w przeciwieństwie do reszty rządowych urzędników dyrektorzy departamentów w ministerstwach mogą liczyć na wynagrodzenie w przedziale 20-30 tysięcy złotych miesięcznie) i w związku z tym dla wielu bardzo atrakcyjne.
W uzasadnieniu do pamiętnej nowelizacji ustawy o służbie cywilnej z końcówki 2015 roku napisano, że:
Biorąc pod uwagę znaczenie i zakres zadań wykonywanych na wyższych
stanowiskach w służbie cywilnej oraz potrzebę zapewnienia sprawnego funkcjonowania
służby cywilnej realizującej działania rządu proponuje się, aby zatrudnianie na stanowisku:
dyrektora generalnego urzędu, kierującego departamentem lub komórką równorzędną
w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, urzędzie ministra, (…), urzędzie centralnego
organu administracji rządowej oraz kierującego wydziałem lub komórką równorzędną
w urzędzie wojewódzkim, a także zastępcy tych osób (…) odbywało się w sposób elastyczny i mniej sformalizowany.
„W sposób elastyczny i mniej sformalizowany” powołuje się zatem dyrektorów już od blisko 10 lat i nic nie zmieniła w tym zakresie nawet zmiana rządu z 2023 roku. Dziwne jest to o tyle, że rozwiązania wprowadzone przez rząd Beaty Szydło były powszechnie krytykowane przez ówczesną opozycję, która dziś ma wszelkie narzędzia do podjęcia odpowiednich kroków legislacyjnych, a w umowie koalicyjnej zapisano jak byk: „Odbudujemy służbę cywilną”.
Czy zatem ten ponadpartyjny konsensu w zakresie wyłaniania osób na kluczowe w państwie, choć niezbyt eksponowane dyrektorskie stanowiska – gdzie ustawowo wymagane są jedynie takie warunki jak: tytuł magistra, brak prawomocnego wyroku, „posiadanie kompetencji kierowniczych” (bez wskazania, jak i kto takie kompetencje weryfikuje) oraz „spełnienie wymagań opisanych w opisie stanowiska pracy oraz w przepisach odrębnych” – wyklucza otwarte i konkurencyjne nabory (a więc, przynajmniej co do zasady, odporne na wszelkie przejawy kumoterstwa)? Bynajmniej, są chwalebne wyjątki. Ministerstwo Finansów organizowało swego czasu otwarty nabór na dyrektora jednego z kluczowych departamentów. Ministerstwo Klimatu i Środowiska również. Departament Służby Cywilnej w KPRM zorganizował otwarte konkursy na stanowiska dyrektora i jednego z dwóch zastępców dyrektora. Da się, trzeba po prostu chcieć.
Czy wszyscy dyrektorzy „z powołania” są złymi dyrektorami? Czy każdy „powołany” musi być li i jedynie krewnym lub znajomym królika? Absolutnie nie, nie można wyciągać tak daleko idących wniosków. Problem jednak w tym, że ta ułomna, wybitnie nietransparentna procedura rzuca cień podejrzenia na każdego, kto w ten sposób awansował. Można spokojnie założyć, że ci, którzy faktycznie zasługują na pełnienie odpowiedzialnej funkcji szefa departamentu w ministerstwie mieliby spore szanse na wygranie otwartego i konkurencyjnego naboru. Czemu więc pozbawiamy ich możliwości przejścia przez takie gęste, ale jednak obiektywnie sprawiedliwe sito?

Przykład idzie… z dołu?
Lepiej niż na wyższych stanowiskach wygląda kwestia naboru na stanowiska koordynujące oraz szeregowe w służbie cywilnej. Tu nadal obowiązują względnie cywilizowane zasady. Ogłoszenia są publikowane na specjalnym portalu, określane są w nich kolejne etapy rekrutacji, a wyniki naborów są także publicznie ogłaszane. Ba, można się nawet odwoływać od wyników naboru, które ktoś uznaje za krzywdzące. Czy to recepta na zawsze uczciwy proces rekrutacyjny? Jasne, że nie, ale przynajmniej trudniej jest w tym przypadku o stawianie znajomości ponad umiejętnościami.
Jest niestety furtka i w tym, względnie dobrze działającym systemie. Furtka ukryta jest w ustawie z dnia 16 września 1982 r. o pracownikach urzędów państwowych, na podstawie której zatrudniani są urzędnicy m.in. w Kancelarii Sejmu, Kancelarii Senatu, Kancelarii Prezydenta RP, w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, w Urzędzie Prokuratorii Generalnej RP, w Urzędzie Ochrony Danych Osobowych, w IPN, w Rządowym Centrum Legislacyjnym. Jest ona niestety wykorzystywana również w urzędach, w których z powodzeniem funkcjonuje konstytucyjny, profesjonalny i politycznie neutralny korpus służby cywilnej: w KPRM, w ministerstwach, w urzędach centralnych i wojewódzkich itd. W przypadku zatrudnienia na podstawie tych przepisów prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach (patrz: art. 60 Konstytucji RP) jest już fikcją kompletną. I co z tego? Uchwalona za czasów generała Jaruzelskiego obowiązuje nadal i konsekwentnie obniża standardy polskiego życia publicznego.

Rzeczpospolita kolesi
W powyższej wyliczance nie poruszam sytuacji panującej w jednostkach samorządu terytorialnego. Ta „perła w koronie”, jak na samorządowy mówią niekiedy najwięksi apologeci reformy administracyjnej z 1999 roku, dostarcza co i rusz, od Pomorza do Podhala, licznych powodów, aby wątpić w przejrzystość i uczciwość naborów do tych „bliższych ciału” struktur naszego państwa. Świetną książkę napisał m.in. o tym Andrzej Andrysiak („Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu„). O „pracy po znajomości” w urzędach miast i gmin, w starostwach powiatowych i urzędach marszałkowskich co chwilę można przeczytać w najróżniejszych mediach lokalnych i ogólnopolskich.
Na to nakładają się w końcu zasady obowiązujące przy obsadzaniu stanowisk w spółkach skarbu państwa, na uczelniach i we wszelkich podmiotach niekwalifikujących się do kategorii administracji publicznej, a zaliczanych do szeroko pojmowanego sektora publicznego. Wystarczyło śledzić solidną reporterską robotę, którą do niedawna w Wirtualnej Polsce wykonywał Patryk Słowik i jego redakcyjni koledzy, aby zrozumieć z jaką skalą patologii wciąż mamy do czynienia w Polsce.
Czy wszystkie te „odcienie neptyzmu” malujące się tylko na podstawie ujawnionych przypadków wywołują nasz powszechny gniew? Czy to normalne, że „misiewicze” oburzają nas tylko wtedy, gdy wywodzą się z obozu politycznego, którego nie darzymy sympatią?
Czy nie należałoby po prostu pójść ścieżką wytyczoną przez naszych sąsiadów z Litwy i w końcu postawić tę sprawę na ostrzu noża? Nepotyzm to „subtelna forma korupcji”, a wszystkie rozwiązania, które nepotyzmowi sprzyjają osłabiają nasze państwo. Nie pomogą tu zaklęcia o potrzebie zagwarantowania „lojalności” w szeregach kadr urzędniczych albo w spółkach skarbu państwa. Kształćmy kadry na wysokim poziomie, wdrażajmy uczciwe zasady naboru, odchodźmy od patologicznie spolaryzowanych sporów partyjnych, a lojalność (bez cudzysłowu, względem państwa polskiego, a nie tego czy innego patrona politycznego) pojawi się sama.
Na koniec fragment z wywiadu, jakiego Radiu Maryja i Telewizji Trwam udzielił Jarosław Kaczyński po wyborach z 2023 roku. Pod rozwagę zarówno jego zwolennikom, jak i przeciwnikom.
„Do władzy bardzo często przyklejają się tzw. tłuste koty. W Państwa przypadku też tak było. Dziś władza i nowe kierownictwa spółek przekonują, że kiedy Państwo rządzili, to było jedno wielkie okradanie państwowych spółek. W mediach bronią się tylko politycy PiS-u. Nie robią tego byli prezesi i byli członkowie zarządów firm, które są atakowane za nieprawidłowości. Nie brakuje Panu ich głosu?

Kiedy pierwszy raz rządziliśmy w latach 2005-2007, obsada spółek Skarbu Państwa nie była na tapecie. Przejmując władzę postanowiliśmy, o czym oczywiście druga strona nie chce mówić, że do rad nadzorczych spółek będziemy kierowali ludzi, którzy mają co najmniej doktorat albo najlepiej habilitację lub profesurę uczelni ekonomicznej, ewentualnie prawnej. Ogłosiliśmy konkurs na wojewodów, aby byli odpolitycznieni. Wszystko to okazało się jednym, wielkim nieporozumieniem. Ci ludzie błyskawicznie wpisywali się w miejscowy układ. O żadnej odpowiedzialności za politykę gospodarczą państwa w ogóle nie było mowy. Dlatego za drugim razem postanowiliśmy działać inaczej. Stawiać na ludzi, z którymi w większości wypadków mieliśmy jakieś związki. Przyznam uczciwie, to też niestety w wielkiej mierze zawiodło.„
